Fuerteventura – od Betancurii po Corralejo czyli północna część wyspy.
Jeszcze
przed wyjazdem postanowiliśmy, że wypożyczymy samochód na dwa dni, abyśmy mogli
spokojnie, swoim rytmem zwiedzić całą wyspę. Oczywiście, jak to zwykle bywa już
w trakcie wycieczek okazało się, że mimo niewielkiej powierzchni nie da się
zobaczyć wszystkiego w dwa dni. Kuszeni promocyjnymi ofertami wypożyczalni
samochodowych zdecydowaliśmy się zarezerwować samochód przez Internet jeszcze z
domu. Zależało nam na siedmioosobowym samochodzie, aby móc podróżować jednym
autem całą ekipą. Za wypożyczenie samochodu na jeden dzień zapłaciliśmy 43 Euro
– tanio, w dodatku już w momencie odbioru auta okazało się, że dostaliśmy większy, wygodniejszy 9-cio osobowy samochód. Pierwszego dnia
postanowiliśmy zapuścić się w głąb lądu a następnie kierując się na północ
wykonać dużą pętlę i wrócić do Calety.

Na początek jedziemy w kierunku miejscowości Antiqua gdzie nie wjeżdżając do centrum tego starego, założonego w 1485 roku przez kolonizatorów miasteczka, udajemy się do Centrum Rzemieślniczego Molino de Antiqua. Jak sama nazwa wskazuje główną atrakcją tego miejsca jest stary młyn z oryginalnym mechanizmem wewnątrz. Młyn jednak jest przede wszystkim bardzo malowniczy. W otoczeniu rodzimej roślinności, oblany błękitem nieba i promieniami słońca wygląda prześlicznie. Na terenie posiadłości znajduje się również niewielkie muzeum, gdzie prezentowane są m.in. hipotezy dotyczące powstania Wysp Kanaryjskich, przykłady flory i fauny Fuerteventury jak również historia serowarstwa. Całe centrum otoczone jest pięknym ogrodem z licznymi gatunkami kaktusów i palm. Można również wejść na dach jednego z budynków i rozejrzeć się po okolicy. Wejście na teren w/w atrakcji jest płatne, ale ceny nie są wygórowane. Najlepszą rekomendacją tego miejsca niech będą zdjęcia, których można tam zrobić naprawdę dużo.
Kolejny
punkt na naszej trasie to wybudowana w latach 1402 – 1404 pierwsza stolica
wyspy Betancuria.
To urokliwe miasteczko położone w dolinie otoczonej górami jest jedną z głównych atrakcji turystycznych Fuerteventury. W samym sercu historycznej części mieściny stoi La Iglesia de Santa Maria de Betancuria. Okazała budowla dumnie góruje nad prześlicznymi wąskimi, brukowanymi uliczkami, przy których stoją bielone, często piętrowe budynki pokryte czerwoną dachówką. Niestety nie udało nam się wejść do wnętrza kościoła, był zamknięty, nie wiem czy nie trafiliśmy zwyczajnie na sjestę. Nie omieszkaliśmy natomiast wpaść na szklaneczkę zimnego piwka w klimatycznej knajpce pod chmurką, Starówka Betancurii (jeśli można tak powiedzieć) jest pięknie ukwiecona i pomimo, że dociera tu wielu turystów wygląda jakby zatrzymał się w niej czas. Po zakupie lokalnej ceramiki w sklepie z pamiątkami wsiadamy w samochód i kierujemy się na północ.
Droga jest kręta i powiem szczerze, że nie czuję się komfortowo, zatrzymujemy się przy tarasie widokowym, gdzie stoją wielkie czterometrowe posągi przedstawiające dawnych władców wyspy: Guise i Ayose. Zostały one postawione dla upamiętnienia rdzennych mieszkańców Fuerteventury. Rozciąga się stąd piękny widok na okolicę: miedziane prawie pozbawione roślinności grzbiety gór schodzą przez równiny do oceanu.
Zjeżdżamy
w dół, by po chwili dotrzeć do miejscowości Tefia mieści się tu muzeum etnograficzne.
Skansen składa się z siedmiu domów i przedstawia życie na fuerteventurskiej
wsi. Każdy dom posiada nazwę od swoich właścicieli, którzy jeszcze do lat
siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zamieszkiwali je. No cóż widać wyraźnie,
że zanim dotarła na wyspę masowa turystyka, szczególnie w głębi lądu, nie żyło
się lekko.
Udajemy
się dalej w stronę miasteczka La Oliva, nie dojeżdżając do miasta ( zostawiamy
wizytę tam na później ) skręcamy w lewo na drogę do położonego na zachodnim wybrzeżu
Cotillo. Wreszcie docieramy do oceanu. Mijamy mieścinę i udajemy się na
przepiękną plażę położoną nieopodal. La Concha nie bez powodu uznawana jest za
jedna z najładniejszych plaż na wyspie. To w zasadzie błękitna laguna z
drobniutkim, jaśniutkim piaseczkiem. Daleko w ocean zapuszczają się długie
języki skał, o które cały czas rozbijają się fale. Niestety gdzieś uciekło nam
słońce, wieje, ale i tak jest pięknie. Z uśmiechem na twarzy podziwiamy lokalny
rodzaj parawaningu, a mianowicie większe lub mniejsze półkola ułożone z
kamieni. Myślę, że tak jak te nasze nadbałtyckie mają one na celu raczej
zapewnienie odrobiny intymności plażowiczom, a nie osłonięcie od wiatru, bo
skierowane są w większości w stronę wody. Jest tak błogo, że robimy tu dłuższą
przerwę w podróży. Michał z Mariuszem zapuszczają się na daleki spacer po
skałach, Ola z Tomkiem próbują kąpieli, ale woda wyjątkowo zimna, Maria z
Mateuszem szaleją po plaży i skałach. Zbieramy muszle i szukamy krewetek w
małych oczkach wodnych na skałach.
Ruszamy
dalej i zatrzymujemy się na króciutki spacer wokół Faro de El Toston. Latarnia
została wybudowana pod koniec XIX w. i mierzyła zaledwie sześć i pół metra.
Szybko okazało się, że jest ona zdecydowanie za niska i w XX wieku dwukrotnie
budowano co raz wyższe latarnie. Ta obecnie pracująca ma wysokość 37 metrów i
30 centymetrów. Tu wieje już bardzo, ale humor nam dopisuje. Turyści układają
tu osobliwe wieże z porozrzucanych kamieni. W latarni znajduje się Muzeum Rybołówstwa,
ale ponieważ było już za późno nie mogliśmy go zwiedzić.
Wracamy przejść się po rybackiej wiosce El Cotillo. Ta niewielka portowa miejscowość bardzo przypadła mi do gustu. Nie jest tak naszpikowane hotelami i knajpami jak te na wschodnim wybrzeżu. Czuje się tu hipisowski luz, czas płynie jakby wolniej i nie trzeba mieć kostiumu kąpielowego z najnowszej kolekcji. Pełno tu surferów w różnym wieku, którzy mają w tych okolicach wspaniałe warunki do uprawiania spotów wodnych. Tu zdecydowanie można odpocząć!
Zrobiło
się już późno, wiemy, że nie uda nam się zobaczyć wszystkiego, co sobie
zaplanowaliśmy. Rezygnujemy z miasteczka La Oliva gdzie mieści się Dom Pułkowników i tak jest już zamknięty. Jedziemy prosto do Corralejo. Chcemy
rzucić okiem na naszą kochaną Lanzarote i sprawdzić czy miasto słusznie zasługuje na
miano jednego z lepszych kurortów wyspy.
Tak
Corralejo zdecydowanie zasługuje na swoją sławę. Mimo, że jest to pewnie jedna
z największych miejscowości wakacyjnych na Fuercie i pełno tu wszystkiego,
jakoś spodobało mi się tu w czasie naszego spaceru. Udajemy się do portu gdzie
zalegamy wręcz w jednej z nabrzeżnych knajpek. Pijemy sangrię, jemy Patatos
Bravas i rozkoszujemy się nadchodzącym wieczorem.
Świadomie
zrezygnowaliśmy z zobaczenia słynnego Parku Natury Dunas de Corralejo, czyli
wydm. I tak nie starczyło czasu na wszystko. Ola z Tomkiem byli tu w zeszłym
roku, a my widzieliśmy wydmy na Grand Canarii. Wiem, to nie jest
usprawiedliwienie, ale po prostu dzień się skończył. Ktoś wyłączył światło i
nawet wracając drogą wzdłuż wydm, nic nie widzieliśmy.
Przeczytaj też wpis o uroczych zakątkach południowej części Fuertevetury.
Komentarze
Prześlij komentarz