Sztokholm – atrakcje wyspy Djurgården
Djurgården, czyli w potocznym tłumaczeniu „ogród dla zwierząt” to wyspa zagospodarowana z myślą o przyjemnościach. Jest jedną z najchętniej odwiedzanych dzielnic Sztokholmu zarówno przez turystów jak i samych sztokholmczyków. Na jej terenie znajduje się niezliczona ilość atrakcji, począwszy od szalenie ciekawych muzeów, przez dające możliwość obcowania z naturą olbrzymi park i skansen, po klasyczny park rozrywki. Na eksplorację wyspy przeznaczyliśmy tylko jeden dzień, dlatego musieliśmy wybrać, co chcemy zobaczyć. Tak, podróże, a szczególnie szybki City Break to sztuka wyboru, niełatwa sztuka, gdy ma się tak szeroki wachlarz możliwości jak na Djurgården właśnie.

Na miejsce dotarliśmy tramwajem wodnym, choć rejs trwa zaledwie kilka minut to kolejna okazja na podziwianie miasta z tej perspektywy. Wysiadamy na przystanku Allmänna gränd tuż przy Gröna Lund – parku rozrywki, z którego co czas jakiś dochodzą głośne piski lub śmiech rozbawionych użytkowników najwymyślniejszych kolejek górskich, łańcuchowej karuzeli i innych obiektów, których nie umiem nawet nazwać. O zgrozo! Takie miejsca przyprawiają mnie o mdłości i palpitacje serca już od samego patrzenia na nie.
Muzeum Vasa, to placówka poświęcona w zasadzie jednemu eksponatowi, ale za to, jakiemu! Tak jak wspominałam w poprzednim tekście opisującym atrakcje Sztokholmu, jeśli trafi się nam ładna pogoda, podczas weekendowego wyjazdu w nowe miejsce, praktycznie rezygnujemy z wizyt w muzeach. W tym przypadku byłoby to jednak grzechem. Muzeum otwarte w 1990 roku, zostało zaprojektowane i wybudowane dla ekspozycji okrętu królewskiego „Vasa”, który po 333 latach od zatonięcia został wydobyty z dna morskiego, ale po kolei. Zwykle staram się unikać długich historycznych opisów, bo dziś absolutnie wszystko można znaleźć w Internecie, jednak w tym przypadku postaram się w kilku zdaniach streścić ciekawą historię tego statku.
W 1626 roku król szwedzki Gustaw II Adolf, złożył zamówienie na potężny trójmasztowiec. Budowa statku trwała dwa lata i pracowało przy niej 400 osób, a do jego powstania wykorzystano aż 1000 solidnych dębów! Finalnie powstał 69 metrowy okręt o wysokości 52 metrów i wadze 1200 ton. Ten kolos o 10 żaglach, wyposażony w 64 działa i z 450 osobową załogą miał być chlubą i wizytówką szwedzkiej floty wojennej, a ochrzczono go Vasa - oczywiście na cześć panującej dynastii królewskiej. Dodam jeszcze, że galeon był budowany z przepychem i udekorowany setkami wspaniałych rzeźb i płaskorzeźbami. Jednostka miała nie tylko budzić grozę u wrogów, ale również wzbudzać zachwyt i zazdrość. Ale właśnie, kto był tym okropnym wrogiem Szwedów i w jakiej wojnie okręt miał przechylić szalę zwycięstwa na chwałę króla Wazy? Tak, tak! Vasa szykowany był na Polaków i przeznaczony do udziału w wojnie polsko - szwedzkiej! Wśród bogatych zdobień statku, dopatrzeć się można rzeźb przedstawiających przycupniętych pod ławkami polskich szlachciców i jakby tego upokorzenia miałoby być mało, zostały one umieszczone w takim miejscu, aby marynarze w trakcie korzystania z latryn dobrze widzieli swojego wroga.
W trakcie budowy nie ustrzeżono się, (choć zważywszy na nasze położenie, to dobrze!), wielu błędów. Król Gustaw II Adolf miał realny wpływ na prace projektowe i motywowany ambicjami, życzył sobie, by okręt był największym z galeonów, przez co miał problemy ze statecznością. Co ciekawe, statek był zbudowany asymetrycznie, ponieważ prace nad jedną burtą wykonywali szkutnicy holenderscy, a drugą szwedzcy. Obie ekipy używały stopy, jako jednostki miary, z tą różnicą, że jedni stopy holenderskiej, a drudzy szwedzkiej, które różnią się o około 1,5 cm. No i katastrofa gotowa!
10 sierpnia 1628 roku Vasa wyruszył w swój pierwszy próbny rejs po wodach okalających Sztokholm. Jednak zanim na dobrze zdążył opuścić portowe wody, w postawione żagle dmuchnęło nocno wiatrem, statek przechylił się mocno na jedną z burt i zaczął nabierać wody. Po przepłynięciu zaledwie mili zatonął, a o tę katastrofę obwiniono oczywiści okrutnych i złych polskich sabotażystów.
Leżał tak sobie w portowych wodach aż do lat 50-tych ubiegłego wieku, kiedy to archeolog amator Anders Franzen odnalazł go na głębokości 32 m. No i wtedy właśnie zaczęło się nowe życie galeona. Podjęto decyzję o jego wydobyciu, operacja była szalenie skomplikowana i cały proces do momentu otwarcia muzeum trwał ponad 30 lat! Strasznie się rozpisałam, ale muzeum i sam statek są fantastyczne!
Przyszła kolej na następną atrakcję, którą zaplanowaliśmy zobaczyć na wyspie, a mianowicie sztokholmski skansen. Dla dociekliwych dodam, że za Vasamuseum położone jest Junibacken – muzeum poświęcone postaciom ze szwedzkiej literatury dziecięcej, którego współtwórcą była oczywiście Astrid Lindgren i jak znam Szwedów i ich podejście do dzieci, to musi to być bardzo fajna placówka. Tuż obok znajduje się jeszcze olbrzymi, piękny gmach Muzeum Nordyckiego, mówiłam, że na Djurgården jest, co robić?!
Po drodze zahaczamy o uroczy, maleńki sklepik ze starociami zlokalizowany na łodzi, takich miejsc nigdy nie omijam. W końcu docieramy do Skansenu. A! Sorry, po drodze mijamy jeszcze Biologiska Museet, jakby, komu było mało.
Nietrudno się domyśleć, że miejsce to, szczególnie latem, jest bardzo popularne. W kilku głównych punktach np. przy strefach gastronomicznych kłębi się mnóstwo ludzi, ale ponieważ teren jest bardzo rozległy to nie odczuwałam zmęczenia tłumem. Na spokojne zwiedzanie całego skansenu trzeba przeznaczyć dobre kilka godzin, choć będąc tu z dziećmi nawet cały dzień minie Wam bardzo szybko.
Jestem pod wielkim wrażeniem tego miejsca. Uwielbiam tradycyjną szwedzką zabudowę, te kolorowe, drewniane domy są wyjątkowo urokliwe, a otaczająca je roślinność zarówno ukwiecone rabatki wokół domów jak i wiekowe drzewa Djurgården dopełniają całości. No, mogłabym się tak rozpływać jeszcze długo, ale lepiej sami sprawdźcie jak tam fajnie. Skansen przypomina mi ten, który zwiedzaliśmy podczas naszej wizyty w norweskim Bergen, ale ten w Sztokholmie jest o wiele większy i bardziej okazały. Późnym popołudniem tramwajem wodnym płyniemy po raz kolejny na starówkę, jakoś ciągnęło nas tam, żeby jeszcze przez chwilę usiąść z kuflem piwa i nacieszyć się tym miejscem.
Trzy dni w Sztokholmie, to tyle, co nic. Wiele fantastycznych zabytków będzie musiało poczekać na nasz powrót, ale wiem już, że to miasto jest wspaniałe i chętnie wrócę tu po więcej.

Na miejsce dotarliśmy tramwajem wodnym, choć rejs trwa zaledwie kilka minut to kolejna okazja na podziwianie miasta z tej perspektywy. Wysiadamy na przystanku Allmänna gränd tuż przy Gröna Lund – parku rozrywki, z którego co czas jakiś dochodzą głośne piski lub śmiech rozbawionych użytkowników najwymyślniejszych kolejek górskich, łańcuchowej karuzeli i innych obiektów, których nie umiem nawet nazwać. O zgrozo! Takie miejsca przyprawiają mnie o mdłości i palpitacje serca już od samego patrzenia na nie.
Przechodzimy na tyłach ABBA Muzeum, mijamy Liljevalchs konsthall – z ekspozycją sztuki współczesnej, następnie idziemy obok Vrak – Muzeum Wraków, oraz Viking Museum, dalej zostawiamy za sobą Spiritmuseum – muzeum alkoholu, by w końcu dotrzeć do Muzeum Vasa. Jak sami widzicie, tu naprawdę każdy znajdzie coś dla siebie, dla zobrazowania dodam jeszcze, że cała ta przebyta przez nas trasa, to zaledwie kilkanaście minut spaceru - niespełna kilometr drogi.
Muzeum Vasa, to placówka poświęcona w zasadzie jednemu eksponatowi, ale za to, jakiemu! Tak jak wspominałam w poprzednim tekście opisującym atrakcje Sztokholmu, jeśli trafi się nam ładna pogoda, podczas weekendowego wyjazdu w nowe miejsce, praktycznie rezygnujemy z wizyt w muzeach. W tym przypadku byłoby to jednak grzechem. Muzeum otwarte w 1990 roku, zostało zaprojektowane i wybudowane dla ekspozycji okrętu królewskiego „Vasa”, który po 333 latach od zatonięcia został wydobyty z dna morskiego, ale po kolei. Zwykle staram się unikać długich historycznych opisów, bo dziś absolutnie wszystko można znaleźć w Internecie, jednak w tym przypadku postaram się w kilku zdaniach streścić ciekawą historię tego statku.
W 1626 roku król szwedzki Gustaw II Adolf, złożył zamówienie na potężny trójmasztowiec. Budowa statku trwała dwa lata i pracowało przy niej 400 osób, a do jego powstania wykorzystano aż 1000 solidnych dębów! Finalnie powstał 69 metrowy okręt o wysokości 52 metrów i wadze 1200 ton. Ten kolos o 10 żaglach, wyposażony w 64 działa i z 450 osobową załogą miał być chlubą i wizytówką szwedzkiej floty wojennej, a ochrzczono go Vasa - oczywiście na cześć panującej dynastii królewskiej. Dodam jeszcze, że galeon był budowany z przepychem i udekorowany setkami wspaniałych rzeźb i płaskorzeźbami. Jednostka miała nie tylko budzić grozę u wrogów, ale również wzbudzać zachwyt i zazdrość. Ale właśnie, kto był tym okropnym wrogiem Szwedów i w jakiej wojnie okręt miał przechylić szalę zwycięstwa na chwałę króla Wazy? Tak, tak! Vasa szykowany był na Polaków i przeznaczony do udziału w wojnie polsko - szwedzkiej! Wśród bogatych zdobień statku, dopatrzeć się można rzeźb przedstawiających przycupniętych pod ławkami polskich szlachciców i jakby tego upokorzenia miałoby być mało, zostały one umieszczone w takim miejscu, aby marynarze w trakcie korzystania z latryn dobrze widzieli swojego wroga.
W trakcie budowy nie ustrzeżono się, (choć zważywszy na nasze położenie, to dobrze!), wielu błędów. Król Gustaw II Adolf miał realny wpływ na prace projektowe i motywowany ambicjami, życzył sobie, by okręt był największym z galeonów, przez co miał problemy ze statecznością. Co ciekawe, statek był zbudowany asymetrycznie, ponieważ prace nad jedną burtą wykonywali szkutnicy holenderscy, a drugą szwedzcy. Obie ekipy używały stopy, jako jednostki miary, z tą różnicą, że jedni stopy holenderskiej, a drudzy szwedzkiej, które różnią się o około 1,5 cm. No i katastrofa gotowa!
10 sierpnia 1628 roku Vasa wyruszył w swój pierwszy próbny rejs po wodach okalających Sztokholm. Jednak zanim na dobrze zdążył opuścić portowe wody, w postawione żagle dmuchnęło nocno wiatrem, statek przechylił się mocno na jedną z burt i zaczął nabierać wody. Po przepłynięciu zaledwie mili zatonął, a o tę katastrofę obwiniono oczywiści okrutnych i złych polskich sabotażystów.
Leżał tak sobie w portowych wodach aż do lat 50-tych ubiegłego wieku, kiedy to archeolog amator Anders Franzen odnalazł go na głębokości 32 m. No i wtedy właśnie zaczęło się nowe życie galeona. Podjęto decyzję o jego wydobyciu, operacja była szalenie skomplikowana i cały proces do momentu otwarcia muzeum trwał ponad 30 lat! Strasznie się rozpisałam, ale muzeum i sam statek są fantastyczne!
Przyszła kolej na następną atrakcję, którą zaplanowaliśmy zobaczyć na wyspie, a mianowicie sztokholmski skansen. Dla dociekliwych dodam, że za Vasamuseum położone jest Junibacken – muzeum poświęcone postaciom ze szwedzkiej literatury dziecięcej, którego współtwórcą była oczywiście Astrid Lindgren i jak znam Szwedów i ich podejście do dzieci, to musi to być bardzo fajna placówka. Tuż obok znajduje się jeszcze olbrzymi, piękny gmach Muzeum Nordyckiego, mówiłam, że na Djurgården jest, co robić?!
Po drodze zahaczamy o uroczy, maleńki sklepik ze starociami zlokalizowany na łodzi, takich miejsc nigdy nie omijam. W końcu docieramy do Skansenu. A! Sorry, po drodze mijamy jeszcze Biologiska Museet, jakby, komu było mało.
Sztokholmski Skansen to najstarsze na świecie muzeum na świeżym powietrzu i jak to często w takich przypadkach bywa, określanie takich ekspozycji skansenem pochodzi właśnie od tego miejsca. Założony został w 1891 roku przez Artura Hazeliusa, a jego głównym celem było pokazanie tradycyjnego stylu życia w różnych zakątkach Szwecji przed epoką industrialną. Idea ta jest kontynuowana do dziś. Dodatkowo na jego terenie znajduje się swego rodzaju ZOO, gdzie żyją rozliczne gatunki rodzimej fauny, od zwierząt gospodarskich po wielkie łosie i niedźwiedzie. A wszystko to dopełnione jest różnego rodzaju pokazami życia codziennego, jak choćby pieczenie chleba w tradycyjnych piecach. Przy odrobinie szczęścia natrafić można na pokaz tańców ludowych gdzie piękne dziewoje i ich urodziwi partnerzy wywijają w rytm na żywo granej muzyki.
Nietrudno się domyśleć, że miejsce to, szczególnie latem, jest bardzo popularne. W kilku głównych punktach np. przy strefach gastronomicznych kłębi się mnóstwo ludzi, ale ponieważ teren jest bardzo rozległy to nie odczuwałam zmęczenia tłumem. Na spokojne zwiedzanie całego skansenu trzeba przeznaczyć dobre kilka godzin, choć będąc tu z dziećmi nawet cały dzień minie Wam bardzo szybko.
Jestem pod wielkim wrażeniem tego miejsca. Uwielbiam tradycyjną szwedzką zabudowę, te kolorowe, drewniane domy są wyjątkowo urokliwe, a otaczająca je roślinność zarówno ukwiecone rabatki wokół domów jak i wiekowe drzewa Djurgården dopełniają całości. No, mogłabym się tak rozpływać jeszcze długo, ale lepiej sami sprawdźcie jak tam fajnie. Skansen przypomina mi ten, który zwiedzaliśmy podczas naszej wizyty w norweskim Bergen, ale ten w Sztokholmie jest o wiele większy i bardziej okazały. Późnym popołudniem tramwajem wodnym płyniemy po raz kolejny na starówkę, jakoś ciągnęło nas tam, żeby jeszcze przez chwilę usiąść z kuflem piwa i nacieszyć się tym miejscem.
Na sam koniec dnia mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję, a mianowicie wizytę w lodowym barze, który znajdował się w naszym hotelu i gdzie dzień wcześniej zarezerwowaliśmy sobie wejście. Długo zastanawiałam się, co napisać o tym miejscu. Z jednej strony jest to bardzo fajna przygoda, całe wnętrze jest przecież wykonane z lodu, a szoty serwowane są z lodowych kieliszków. Wnętrze jest pięknie oświetlone, a goście baru poubierani w cieplutkie pelerynki chętnie strzelają sobie fotki i ogólnie wszyscy dobrze się bawią. Z drugiej jednak strony, to jest taka atrakcja na pół godziny, bo co tu dużo mówić, szoty jakieś nieszczególne, no i w końcu robi się jednak zimno. Tak czy inaczej zważywszy, że nadal ICEBAR ma niewiele lokalizacji, to mimo wszystko warto wybrać się tam na jednego.
Trzy dni w Sztokholmie, to tyle, co nic. Wiele fantastycznych zabytków będzie musiało poczekać na nasz powrót, ale wiem już, że to miasto jest wspaniałe i chętnie wrócę tu po więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz